Dzień 10 - Gąski
Kamping Alfa Klif faktycznie okazał się bardzo przyjemną miejscówką.
Znajdował się na zadbanym i dobrze zagospodarowanym terenie przy samym wejściem
nad morze.
Właściciel na pewno stawia na rodziny z dzieciakami, bo
oprócz licznych obiektów typu plac zabaw, boisko do siatkówki,
namioto-świetlica na terenie, zadbał również o ciekawe propozycje gier i zabaw
dla większych i mniejszych. Codziennie w programie było kilka punktów – dla
dorosłych: nordic walking po plaży, ognisko, koncert, czy wspólne gotowanie na
kuchni polowej (i jedzenie😉) grochówki czy turniej w siatkówkę, - dla
dzieci: animacje z klaunami, zabawy muzyczne i plastyczne, planszówki,
baby-disco, gry terenowe. Oczywiście wszystko zależało również od frekwencji i
czasami po prostu panie animatorki siedziały same czekając aż zjawi się chętny
do zabawy. Ale zawsze plus za dobre chęci😉
Natomiast miejscowość Gąski? Hmmm, trochę nas rozczarowała.
Właściwie nie była to właściwa część, bo ta znajduję się 1-2 km od morza, a jej
wakacyjna wersja. No i ta wakacyjna wersja składała się tylko i wyłącznie z - tak
uwielbianych przez nas - „wakacyjnych atrakcji”. Czyli bite 2 kilometry ciągiem ulicą
w szczerym polu budek z lodami i watą cukrową, straganów z pamiątkami,
trampolin, wypożyczalni różnych dziwnych pojazdów oraz namiotów z „żetonowcami”.
Wszystko to w rytm skocznej muzyki disco – oczywiście innej z każdego kramiku
czy knajpy.
Dla mnie jest to typ miejsca, który równie dobrze mógłby
znajdować się w jakimkolwiek innym miejscu na świecie. Zero unikalności, jakiegokolwiek
charakteru tego miejsca. Wszystko stwarzało wrażenie dużej tymczasowości –
jakby te wszystkie stragany i domki stanęły tu jedynie na dwa miesiące i jakby miały w
tym czasie działać „na maksa”, aby każdym sposobem i z totalną nachalnością
wycisnąć każdą możliwą złotówkę z kieszeni wczasowiczów.
No cóż, pewnie są osoby, które lubią takie miejsca, ale
zdecydowanie do nich nie należymy. O gustach się nie dyskutuje, ale to co
zobaczyliśmy pod latarnią morską w Gąskach, było prawdziwym przegięciem.
Piękny teren, zabudowania z czerwonej cegły, w tym również
zabytkowe gospodarcze. Ze względu na odległość od wsi latarnik dostawał również
małe gospodarstwo na swoje potrzeby.
Wszystko cud-miód, gdyby ktoś nie wpadł na
szalony pomysł, aby między tymi zabytkowymi budynkami ustawić wesołe miasteczko
w najgorszej odsłonie.
Gwar, smród spalonych frytek zmieszany ze słodkim zapachem
straganów z żelkami, discopolo z łomotem cymbergaja, kolorowe foki i samoloty
na żetony i tysiąc kramów z badziewiem z całego świata, niesłusznie nazywanego
pamiątkami.
Tak na oko, 90% sprzedawanych tam rzeczy, nie miało żadnego związku
z Gąskami, latarnią czy w ogóle polskim wybrzeżem – łuki i topory, pistolety,
pluszaki trolli, kubki z imieniem, skrzyneczki z wróżbami, opaski na włosy z
pomponami, wątpliwej urody konstrukcje z indonezyjskich muszelek, breloczki z
śmiesznymi buźkami…. I wiele, wiele innych …. I mój faworyt wśród najbardziej
kiczowatych „pamiątek” z Gąsek:
Na szczęście widok z góry wynagrodził nam straty moralne
poniesione podczas dojazdu do latarni. To już czwarta latarnia.


Komentarze
Prześlij komentarz